Posty

Wojownik światła

I choćbym kroczył doliną mglistą, zawistnym wzrokiem ślepiów smagany i choćby kolce smugą ciernistą na ciele miały malować rany To nie uklęknę, gdy wasze słowa każą mi klęczeć, bo klęczeć trzeba Ni nie zawrócę, choć droga kręta, bo na jej końcu blask widzę nieba Nie zwiodą mnie też pieśni, sonaty i kolorowe jarmarczne śpiewy Nie będę klaskał dla waszej sprawy, nie dla mnie wasze słowa wyziewy Poczwar bez liku już pokonałem, niosę przy boku ich zgniłe czerepy Były już martwe, bo pomyślały że oto idzie wędrowiec ślepy

Chwila dla wieczności

Może kiedyś mi się uda,  dobrotliwie trwać bez słowa Może kiedyś zamknę oczy  i się w ciemnym kącie schowam  Może kiedyś serce moje  będzie najzimniejszym głazem Może kiedyś, może jutro,  może już następnym razem I w czerwieni krwi utonie bezkres wyobraźni cały Gdy na krzyżu mnie powieszą za niemodne ideały Albo też zapłoną stosy, co mnie spalą do białości Cóż.. ja jestem tylko chwilą Jedną chwilą dla wieczności

Słodycz mojej krwi

Tlij się ach płomieniu tlij dopóki nocy czas W mieście świateł niechaj tańczą ten ostatni raz Nienazwana dotąd magia niezrodzonych dni Siła... słodycz mojej krwi Pogmatwanych ścieżek sznur i króla szczurów śpiew Z gwiazd spleciony złoty warkocz skryty pośród drzew Tam gdzie wiją się szepczące zapomniane sny Ciemność... słodycz mojej krwi Myśl co duszę rwie rozpruwa niczym ostry nóż Na kamiennym zimnym łożu swoje serce złóż I choć noc dobiega końca płomień wciąż się tli Cisza... słodycz mojej krwi

Melodia

słowa, myśli, pustka w głowie i wpatrzone we mnie twarze wypalone papierosy czarne tatuaże nuty, dźwięki, ja, melodia pięciolinią się snująca oplątana rytmu sznurem tańczysz tak bez końca księżyc, gwiazdy, nocne niebo nie rozbrzmiewasz ciszej lecz ja dopiero gdy usnę wtedy cię usłyszę

Nierymowanka

Życie jest poezją - mówili... Ale jeśli jest nią w rzeczywistości, to w moim zabrakło metafor i rymów A zamiast schludnie poukładanych wersów, znajdziesz w nim jedynie potok niezgrabnych słów spisanych chaosem... dla pieniędzy 

Ballada o błocie

Koniec końców, przyszła jesień, ta zrodzona z łona lata i przejęła we władanie wszystko, aż po krańce świata Tak to właśnie tej jesieni, resztką sił i ledwo odzian Do dziewczyny ze swych marzeń czołgał się nieboży młodzian By ją tulić w swych ramionach pełzł przez błoto zakrwawiony... ale czasem z pięknych marzeń wylęgają się demony Bo dziewczyna taka cudna czarne oczy - dwa zaklęcia, miast młodziana, co ją kochał bogatego wzięła księcia Ten zaś był wpatrzony jeno w blask korony swej ze złota, a gdy dziewczę go znudziło, butem wepchnął ją do błota Tam skąpana w lepkim szlamie leżąc, wzrok uniosła w górę i dostrzegła, że dokoła niej demony pieją chórem  A wśród nich nieboży młodzian co mu z żalu pękło serce Teraz jesteś mu na równi, lecz on nie chce cię już więcej Cóż ja pocznę o nieszczęsna? - kwili dziewczę, wstając z błota Tyś mnie kochał tak prawdziwie, Tyś prawdziwszy był od złota Teraz mogłabym być Twoja, och jak bardzo ja bym chciała... M

Alfa - omega - początek - koniec

I tylko chaos - spokój mej duszy gdy żywym ogniem serce tak płonie Ty jesteś Panią mej wyobraźni alfa - omega - początek - koniec

Udręki słodycz

Trzymając za rękę ognistą istotę przez korytarze snuję się czarne Krew z mojej rany miesza się z błotem Wkoło spojrzenia marne Diabeł w tych oczach niewinnie kusi Kto zatracony, ten klęka Pojmane dusze usną na wieki Och jaka słodka udręka Przyćmione myśli już bez poświaty tlą się wyblakłym cieniem Lament płaczliwy, lament ostatni Rozbrzmiewa niespełnieniem A między słowa wkradła się cisza kolory piękna kradnąca Oto udręki słodycz prawdziwa Udręki wiecznej, bez końca.

Cyrk dziwadeł

Kto jest gotów na groteskę? Słychać już orkiestry brzmienie Ja rozsiadłem się wygodnie Zaczynajmy przedstawienie Jako pierwszy dziś wieczorem Wprost z krainy bezsilności wykręcony przybył pokrak bez sumienia i godności Słowem bawi swym, żonglując fałszywymi półprawdami ku uciesze ślepej tłuszczy, co nagradza go brawami Patrząc prosto w moje oczy, to co słyszeć pragnę mówi A ja bawię się cudownie, gdy on w słowach swych się gubi I też słucham i też klaszczę i z uśmiechem kiwam głową Lecz naprawdę, to nie wierzę w ani jedno jego słowo Ale oto drodzy Państwo właśnie stanął na arenie drugi z "cudów" tego świata Jego talent to pragnienie Złotych monet pożądanie za ich blask swą oddał duszę Teraz kupić chce was wszystkich lecz ja sprzedać się nie skuszę Znów więc usta me w uśmiechu ironicznym wykrzywione Chyba dość już tych atrakcji lepiej pójdę w swoją stronę I wyszedłem z tego cyrku sam, bo tłum j

Naiwności pogrzeb huczny

Spopieliłem swoją duszę, by narodzić się od nowa Wyrzygałem swoje serce, żyły w nim zatrute słowa Wyszarpałem z mej pamięci, to co było mi nadzieją Zakopałem w czarnej urnie, niechaj gnije gdzieś pod ziemią Wiem, że nigdy się nie ziści... Tylko głupiec da się mamić Chcę zapłonąć od emocji, zamiast z wolna się wypalić

Tajemnica mglistej łąki

Na spowitej przez mgłę łące którą licho trzyma w pieczy Snuje się posępnym krokiem półwyraźny cień człowieczy Głowa jego pochylona duszy udręczonej brzemię Po co przyszedł? Dokąd zmierza? Czy to ludzkie jest istnienie? Wtem wędrowiec zwolnił kroku, uniósł pochyloną głowę cicho szepnął coś pod nosem po czym ruszył w moją stronę Im był bliżej, tym wyraźniej słychać było jego słowa lecz nie znalem ich znaczenia ...recytował wciąż od nowa Dziwny bełkot, dźwięk piskliwy, skrzekot, syki, zawodzenia Wszytko się zlewało w jedność w jego pieśni zatracenia I choć chciałem wtedy uciec bo strach mnie przeszywał srogi To nie mogłem się poruszyć w miejscu tkwiły moje nogi Ciało zwarte w niepokoju trzęsło się tak bez pamięci Patrząc na to co nadchodzi zaciskałem tylko pięści Oczy jego wyłupiaste pozbawione były powiek podszedł do mnie w dłonie klasnął ale nie, to nie był człowiek Lecz przemówił ludzkim głosem zrobił to ten jeden raz "Odejdź stąd śmiertel

Wyznanie straceńca

Wstrzymany oddech na krótką chwilę Ja upojony Twoim spojrzeniem Czuję jak serce w pośpiechu bije Czy wiesz, że jesteś moim spełnieniem? Skrawek niewielki uśmiechu Twego noszę głęboko w duszy mej na dnie Skradłem go w ciszy razu pewnego  Licząc na więcej, tak nieporadnie Nim namaluję smugi wieczyste Jasne obrazy, barwne pejzaże Bądź mi od teraz, bądź mi na zawsze o Tobie jednej wciąż tylko marzę Staję więc dzisiaj naprzeciw Ciebie Chcę się przekonać, że to coś znaczy Jeśli mi powiesz - odejdź... odejdę Nakarmię kruki ziarnem rozpaczy

Cyniczny niszczyciel światów

Obudziłem swe demony, które kiedyś okiełznałem Uwolniłem te potwory, niech rozpieprzą wszechświat cały Miłosierdzie przeminęło, jak przemija każda chwila Ckliwy lament, puste oczy i herezji wielka siła Otworzyłem klatkę bestiom, co w cynizmie wychowane wiernie służyć mi przysięgły, jam jest ich jedynym panem Rozpędzone w dzikiej furii zniszczą wszystko na swej drodze      Na pohybel pięknu świata, chwała cierniom i pożodze 

Ogień niepokory

Trwaj na wieki gniewny ogniu niepokory jasny Panie wyniesiony na piedestał przez odwieczne zwiastowanie W twych płomieniach otulony skrywam się przez całe życie Ty wypełniasz moje żyły dzięki tobie serca bicie Wskaż mi ścieżkę, nią podążę niczym pielgrzym opętany W stronę pieśni ciemnookiej w snach jedynie zasłyszanej Jej melodia burzy spokój i roznieca twe płomienie W Niej dostrzegam swoją prawdę dla Niej moje zapatrzenie Gotów jestem więc do drogi i niech krwawią moje stopy Ogniu, prowadź mnie do pieśni tam, gdzie rytm Jej szczerozłoty

Czarny kwiat

Przenikliwej ciszy skowyt echem niesie się do gwiazd oto w blasku czarnych świateł dziś obnażam swoją twarz Pozbawiona złudnej maski z mrokiem nocy się jednoczy Jeśli tylko chcesz ją ujrzeć, to na chwilę zamknij oczy Odrzuć wszystko, co pełzało beznamiętnie w Twojej głowie Wykrocz poza progi zmysłów, a ja bajkę Ci opowiem O nadziei, o marzeniach, które w utraconym raju krwawą łzą spłynęły w ziemię... snuj się bajko, baju, baju Łza ta była zaś początkiem, odmieniła martwy świat Bo na zgliszczach spopielonych wyrósł potem czarny kwiat Szczęście temu, kto go znajdzie na swej drodze, lecz niech zważa Pamiętając, że w tym życiu nic dwa razy się nie zdarza

Pieśń anioła pomsty srogiej

Gdy usłyszysz tę melodię i jej zawodzące dźwięki Wiedz, że zbliża się pożoga czas cierpienia i udręki Oto anioł pomsty srogiej z mieczem poszczerbionym w dłoni swe nadejście pieśnią jawi Nic cię teraz nie obroni Jego skrzydła rozpostarte płoną gniewu majestatem Oczy puste, mgłą osnute Witaj się ze swoim katem Proś o łaskę, wybawienie błagaj w trwodze na kolanach Rób, co możesz lub, co zechcesz... i tak nie dożyjesz rana Bo na duszę twą plugawą i na splugawione myśli gdzieś w otchłani nicość czeka Pieśń ucichła, czas się ziścił

Ta jedyna

Wiesz, znalazłem Cię przy drodze wyglądałaś tak niewinnie cała naga... Twoje ciało, pomyślałem - zostań przy mnie... Nagle wiatr odgarnął włosy Twoją piękną twarz ujrzałem Stojąc cały w osłupieniu wtedy Ciebie pokochałem Byłaś cudna, choć bez oczu Twoja twarz już lekko gniła Jednak dla mnie najpiękniejsza... moja miłość to sprawiła Twoje piersi wciąż tak kształtne gniły niczym reszta ciała Nieświadoma swej nagości nawet gdybyś tylko spała Ale Ty nie spałaś przecież Byłaś martwa od miesiąca teraz stałaś się piękniejsza gnijąc tu w promieniach słońca Więc zabrałem Cię ze sobą tam gdzie mieszkam, tam gdzie żyję Tutaj bać już się nie musisz moje ciało Cię okryje Jesteś wszystkim czego pragnę, Jesteś tą, o której śniłem Wcześniej Ciebie nie kochałem Wcześniej... zanim Cię zabiłem,   

Śmierć mesjasza

Owrzodzone ciało, cierniowa korona zdobi moje skronie w cierpieniu konam Tak jak Jezus Chrystus, ale on był wybrany Boże czemu jesteś pijany? Wczoraj znowu żyć przestałem Wczoraj... ja umieram co dzień wiesz, pamiętam jak płakałem jako dziecko w tym ogrodzie Teraz ogród jest spalony Spłonął wraz z ognistym deszczem Wtedy pierwszy raz umarłem i umieram teraz jeszcze Później była wielka cisza, która trwała lat tysiące Cisza... jakie piękne słowo... Cisza - drzewa, cisza - słońce Tak zrodziłem się na nowo aby umrzeć zmartwychwstałem I umarłem nie chcąc śmierci gdy się w życiu zakochałem Potem znów powstałem z grobu jako mesjasz - odkupiciel wiem, niedługo znowu umrę za Was oddam swoje życie Wtedy będę niczym Chrystus Tak jak On, wybraniec Boga Ale ja się boję śmierci W sercu mym rozkwita trwoga Nie chcę umrzeć, chcę żyć wiecznie Chcę być mistrzem, chcę być Bogiem Wiernych rzucić na kolana Na niewiernych zesłać ogień... Jednak teraz jestem sobą leże chory

Pogarda

Gdy już umrą ideały razem z wiarą w puste słowa Uwolnimy moc pogardy by móc wierzyć w coś od nowa Ona będzie nam orężem w chwili smutku i zwątpienia Łzą goryczy ozdobionym Bezlitosnym, bez sumienia Ona krzykiem przeraźliwym wnet rozpruje ciszy ścianę i przemieni w szlam cuchnący wszystkie słowa zakłamane  A tym, z których ust płynęły Sprawiedliwość krwi utoczy Cieszmy się więc każdą chwilą parząc im z pogardą w oczy

Dla tych, co zwątpili

Moje słowa niczym rzeka płyną gdzieś, nie znając końca W moich słowach łez kropelki odbijają światło słońca Ciemność znika, noc przestaje władać duchem Matki Ziemi Chcę stąd odejść, chcę być wolny ...przecież wszyscy tego chcemy Ale coś nie daje powstać nie pozwala unieść głowy Twarz przy ziemi zakrwawiona Spójrz, nadchodzi władca nowy By to przetrwać, zapamiętaj bo czy inne prawdy znasz? Fałsz ma czasem piękne oczy, Prawda często szpetną twarz.  

Anioł w kaftanie bezpieczeństwa

Jestem aniołem, któremu skrzydła za karę zostały obcięte Jestem aniołem, którego czyny już dawno przestały być święte Jestem aniołem, któremu serce czasami za szybko biło Jestem aniołem, któremu słowa wydarto z gardła siłą Jestem aniołem balansującym na pograniczu szaleństwa Jestem aniołem w białym kaftanie, w kaftanie bezpieczeństwa Teraz nie szukaj w mych słowach nadziei Więcej nie zaznasz mojej litości Teraz się wreszcie wszystko odmieni Znalazłem swoją drogę wolności Byłem aniołem dobrym aniołem, totalnie wolnym od złości Byłem aniołem pięknym aniołem, żyjącym w imię miłości Byłem aniołem służącym ludziom, tak bardzo ludzi kochałem Byłem aniołem... nadal nim jestem, przecież nie oszalałem Dziś usłyszycie moje wołanie i grozę głosu zwycięstwa Jestem aniołem, aniołem śmierci...w kaftanie bezpieczeństwa

Taniec śmierci

Podaj mi dłoń zatańczmy taniec śmierci Taniec śmierci... niech zginie ten świat Niech ogień strawi wszystko co żyje Wszystko co kocham, ogień mój brat Niech zrodzony z bólu stanie się Panem i niech ku niebu wzniesie swą pięść a my wciąż będziemy tańczyć nasz taniec Tak tańcząc będziemy czekać na śmierć.

Sobótka

W ciemnym lesie pośród bagien gdzie drzew starych kilka stało dziewczę młode cicho szlocha piersią tuląc martwe ciało Po policzkach łzy jej płyną Ból okrutny kryje w sobie Jej kochany wszak niedawno wiecznym snem spoczywał w grobie Jego oczy, martwe oczy niczym drogowskazy piekła jego twarz anielsko biała no a dusza zeń uciekła Te nadzieje i marzenia, które dotąd nosił w sobie pochłonęła czarna ziemia razem z nim usnęły w grobie Lecz to czas jedynej nocy kiedy magia włada światem Czas gdy szepcą wszystkie drzewa moze go obudzą zatem Może leśni słudzy cienia przywołani w noc Kupały sprawią, że powróci dusza ze snu wstanie ukochany Tzzeba zatem czar odprawić wezwać księżyc do pomocy prosić ogień by rozpalił światłem jego martwe oczy By wróciły sny, marzenia i nadzieja tej miłości by już zawsze trwało szczęście Wprost z kochania i radości Lecz gdy tylko dziewczę smutne twarz zbliżyło do kochanka cała aż zadrżała z trwogi bo nie miała przecież wia

Zła królowa

Zła królowo wszak niedawno nektar z twoich ust spijałem Zła królowo czy słyszałaś? Ja tej nocy umierałem Umierałem tak czekając na twój powrót... rozmarzony Nie przybyłaś, nigdy więcej już nie ujrzę twej korony Zła królowo byłaś dla mnie Tym kim chciałem, abyś była twoja twarz tak niegdyś jasna każdej nocy mi się śniła  Lecz odeszłaś zła królowo  razem z tobą blask twej twarzy  Teraz Inna mi królową  Teraz o Niej będę marzył

Rozsądek

Mój rozsądku przenajmilszy, co w uśpieniu wiecznym tkwiłeś Czas już byś przemówił głosem, którym dotąd nie mówiłeś Wyzwól rozum od niewoli, sercu zatkaj usta szlamem Ono złym jest drogowskazem, chociaż szczerze mu ufałem To przez jego podpowiedzi i przez twojej brak czujności Dziś zaszywam swoje rany, składam połamane kości Liczę zadry i nacięcia, krew zastygłą z podłóg zmywam No i noże wbite w plecy, pomalutku wydobywam To cierpienie, choć bolesne, jest nauką dla rozsądku Wiem, że więcej już nie uśniesz, tak... zaczniemy od początku Wspólnie wtrzewimy wszystko, co też serce nam podpowie Nigdy więcej ślepych oczu, nigdy sentymentów w głowie Oto siła i potęga, znieczulenie, brak słabości i jedyna słuszna droga, aby ustrzec się nicości Krocząc nią tak po horyzont, będę szukał tam wyjątku Który nie wykrwawi serca i nie zwiedzie cię rozsądku.  

Sennostrachy

Za dnia ukryte w zaułkach jaźni kłębią się pośród niechcianych myśli Prześmierdłe, brudne i zapomniane czekają cierpliwie, aż ktoś je wyśni Gdy noc nadejdzie, Ty zamkniesz oczy blaskiem księżyca już otulone Jakże spokojnie, jakże bezpiecznie... lecz oto koszmar pełznie w Twą stronę Nadchodzi cicho, niespodziewanie tak bezszelestnie jak cienia dźwięk Za chwilę poznasz potęgę strachu za chwilę poznasz najczystszy lęk Bo jego szpony rozedrą spokój zetrą kolory z Twojego snu I żadne krzyki i żadne płacze Ci nie pomogą... on już jest tu! Zawładnie ciałem, zawładnie duszą przeniknie migiem w każdy Twój nerw Wszystko co czyste oblepi błotem pozostawiając woń zgniłych ścierw Wtem nagle koniec... to przebudzenie i koszmar wreszcie traci swą moc Lecz lepiej porzuć swą próżną radość bo przecież po dniu nastaje noc